Wkroczylem w teren górski
Po kilku dniach wędrówki
asfaltową drogą, wkroczyłem w teren górski. Na początku piękny
zapach lasu oszałamiał, ale szybko zrobiło się duszno i wilgotno
jak w dżungli. Pot lał się strumieniami, co sygnalizowało rychłe
odwodnienie. Po 1200 m podejściu osiągnąłem w końcu 12
świątynię.
Tutaj wszędzie są automaty z napojami, więc bez problemu zaopatrzyłem się w izotonik. Potem rozpadało się na dobre, a zejście zapowiadało się dość karkołomnie. W jednej ręce parasolka, w drugiej kijek i jakoś się zsuwałem. Nieoczekiwanie pojawiła się chatka pielgrzyma więc skorzystałem z gościnności. Znaczek Henro na przesuwnych drzwiach, a wewnątrz maty tatami i ołtarzyk. Zdjąłem buty i rozgościłem się wewnątrz. Deszcz padał jeszcze dość długo, rano obudziły mnie odgłosy zwierząt z lasu. Stanąłem nawet oko w oko z jeleniem. Cały las parował po ulewnym deszczu.
Monsun nie odpuszczał i kolejne dni zmuszony byłem maszerować z parasolką. Siła deszczu jest różna, raz pada słabiej, raz tak intensywnie, że nie da się iść.
Z noclegiem w takich warunkach też nie jest łatwo. Szukałem miejsc oznaczonych na mapie symbolem rest-hut. Zwykle są to miejsca zadaszone, ze źródłem wody i przestronną toaletą w której można się odświeżyć.
Rozglądając się pewnego wieczoru za takim schronem, zobaczyłem mnicha medytującego w niewielkim namiociku pod dużym zadaszeniem. Zszedłem do niego i zapytałem czy mogę rozbić się obok. Kiwnął głową potakująco i wskazał dłonią miejsce, nie przerywając modlitw. Rozbiłem namiot i ruszyłem do sklepu po zakupy. Przed odejściem zapytałem go jeszcze, czy czegoś nie potrzebuje. Zaprzeczył skinieniem. Po drodze stwierdziłem, że to świetna okazja na rozmowę. Już konstruowałem sobie pytania do mojego towarzysza, lecz kiedy wróciłem nie zastałem ani mnicha, ani śladu po jego namiocie. Stało tylko moje schronienie. A zaznaczam, że cały czas lało jak z cebra. Czy to była może zjawa? A może mnich potrzebował jednak samotności? Ot, zniknął.
Tutaj wszędzie są automaty z napojami, więc bez problemu zaopatrzyłem się w izotonik. Potem rozpadało się na dobre, a zejście zapowiadało się dość karkołomnie. W jednej ręce parasolka, w drugiej kijek i jakoś się zsuwałem. Nieoczekiwanie pojawiła się chatka pielgrzyma więc skorzystałem z gościnności. Znaczek Henro na przesuwnych drzwiach, a wewnątrz maty tatami i ołtarzyk. Zdjąłem buty i rozgościłem się wewnątrz. Deszcz padał jeszcze dość długo, rano obudziły mnie odgłosy zwierząt z lasu. Stanąłem nawet oko w oko z jeleniem. Cały las parował po ulewnym deszczu.
Monsun nie odpuszczał i kolejne dni zmuszony byłem maszerować z parasolką. Siła deszczu jest różna, raz pada słabiej, raz tak intensywnie, że nie da się iść.
Z noclegiem w takich warunkach też nie jest łatwo. Szukałem miejsc oznaczonych na mapie symbolem rest-hut. Zwykle są to miejsca zadaszone, ze źródłem wody i przestronną toaletą w której można się odświeżyć.
Rozglądając się pewnego wieczoru za takim schronem, zobaczyłem mnicha medytującego w niewielkim namiociku pod dużym zadaszeniem. Zszedłem do niego i zapytałem czy mogę rozbić się obok. Kiwnął głową potakująco i wskazał dłonią miejsce, nie przerywając modlitw. Rozbiłem namiot i ruszyłem do sklepu po zakupy. Przed odejściem zapytałem go jeszcze, czy czegoś nie potrzebuje. Zaprzeczył skinieniem. Po drodze stwierdziłem, że to świetna okazja na rozmowę. Już konstruowałem sobie pytania do mojego towarzysza, lecz kiedy wróciłem nie zastałem ani mnicha, ani śladu po jego namiocie. Stało tylko moje schronienie. A zaznaczam, że cały czas lało jak z cebra. Czy to była może zjawa? A może mnich potrzebował jednak samotności? Ot, zniknął.
Komentarze
Prześlij komentarz