Najgorszy dzień
23 lipca pretendował do najgorszego dnia tej wyprawy. A wszystko za
sprawą zerwanego szlaku, który próbowałem obejść nadkładając dobre 10
km. Gdyby to było w linii prostej, to ok, ale trzeba było się wspinać,
potem w dolinę i znów w górę. Niestety okazało się, że obejście także
jest nie do przeforsowania. Podjąłem kilka prób, ale bezskutecznie.
Wszystko było zawalone, jak po jakimś tajfunie (chyba wykrakałem sobie
ten tajfun). Zamiast zawrócić, coś mnie tknęło, aby spróbować podejść
inną, wijącą się w górę ścieżką. Azymut wyznaczał dobry kierunek. Żarty
się jednak skończyły kiedy na szczycie nie było nic prócz gorącego
powietrza i pnączy. Znów decyzja: odwrót, czy brnąć dalej, bo przecież
kiedyś ten gąszcz się musi skończyć. Niestety niekoniecznie. Po 4
godzinach błądzenia miałem już serdecznie dość. GPS dosłownie oszalał.
Cztery razy wracałem do rozwidlenia, bo drogi prowadziły mnie na
manowce. W końcu zacząłem się modlić, bo już myślałem, że nie wyjdę z
tej dżungli i szczęśliwie odnalazłem „zaginioną autostradę". Było już
bardzo późno, kiedy dotarłem do 44 świątyni (połowa całego szlaku). Tam
spotkałem Japończyk gadułę (Lewandowski i te sprawy), który podwiózł
mnie 4 km do zaznaczonego na mapie schronu. Zaczęło się ściemniać więc
szybko rozbijałem namiot. A tu jakby na mnie czekała babuleńka.
Przyniosła mi cieplutki ryż ze smażonymi krewetkami, wodorostami i
wyśmienitą sałatką. Przepyszne zwieńczenie tego, jakże koszmarnego,
dnia.
Jak niewiele potrzeba do szczęścia: ciepły posiłek, woda i dach nad głową. W średniowieczu pielgrzym zdany był na łaskę mieszkańców wyspy. Ubrany w odpowiedni strój wyróżniał się, wzbudzając szacunek i podziw. I dziś jest podobnie.
Jak niewiele potrzeba do szczęścia: ciepły posiłek, woda i dach nad głową. W średniowieczu pielgrzym zdany był na łaskę mieszkańców wyspy. Ubrany w odpowiedni strój wyróżniał się, wzbudzając szacunek i podziw. I dziś jest podobnie.
Komentarze
Prześlij komentarz