ISLANDIA (7dni) W poszukiwaniu zorzy polarnej, piękna dzikiej przyrody i górskich wędrówek.
Jak
zwiedzać Islandię w czasie pandemii, w lutym, w środku zimy - bez
tłumów turystów i za niewielkie pieniądze? Zapraszam na kolejną
wyprawę w poszukiwaniu zorzy polarnej, piękna dzikiej
przyrody i górskich wędrówek.
Moim
wielkim marzeniem było zobaczenie zorzy polarnej, a wiadomo ta
występuje najczęściej na północy i w okresie zimowym. Dokładnie
rok temu odbyłem pierwszą taką wyprawę do Norwegii. Ale nie
sprawdziłem wtedy faz księżyca i w Tromso znalazłem się
centralnie podczas pełni, co znacznie utrudniło wytropienie i
obserwację tego niesamowitego zjawiska jakim jest zorza polarna.
Ale wróćmy do podroży po Islandii w Covidowej rzeczywistości.
Aby wjechać na wyspę trzeba zrobić 2 testy i odbyć pięciodniową
kwarantannę - to 1 wariant, lub przedstawić dokument potwierdzający
przebycie choroby (test ELISA) na który ja wjechałem. Osoby
zaszczepione mogą wjeżdżać na Islandię bez testów w kraju
wylotu i bez obowiązkowej kwarantanny.
Bilet z Warszawy do Reykjaviku Wizzair'em w 2 strony to koszt 400 zł, ale jeśli zdecydujecie się wziąć zapasy żywności z Polski i wykupić bagaż rejestrowany to cena wzrośnie.
Jeszcze jedna ważna rzecz na 72 godziny przed wylotem musicie dokonać prerejestracji. Na lotnisku w Keflaviku okazujecie kod paskowy, który otrzymaliście w wyniku prerejestracji i tam już was pokierują w odpowiednią bramkę.Pierwotnie zakładałem, że Islandię będę
zwiedzał sam, ale udało mi się namówić kolegę, który
przyleciał kilka dni wcześniej spędzając 5 dni na kwarantannie i
pracując zdalnie w Reykjaviku. Podczas kwarantanny mógł opuszczać
miejsce zamieszkania na samotne spacery, byle nie korzystać z miejsc
publicznych. Statystyki zachorowań w Islandii na Covid są
niewielkie.
Kiedy przyleciałem do Islandii miałem już zarezerwowanego Campera. Był to ekonomiczny VW Caddy, wyposażony w rozkładane łóżko, ogrzewanie webasto, opony zimowe z kolcami i pakiet ubezpieczeń na wypadek kolizji, uszkodzeń lakieru, itp. Do tego wewnątrz znajdowało się mnóstwo skrytek na ubrania, a także zestaw naczyń, 2 kuchenki, poduszki i nawet śpiwory, ale te mieliśmy własne.
Koszt wynajmu tego właśnie campera to 1050 zł na tydzień, a z drugim kierowcą 1150zł. Ogólne zestawienie kosztów przedstawię na końcu, ale jak sami widzicie za dom na kółkach dla 2 osób na tydzień, to wcale nie dużo. A turystów w okresie zimowym niewielu, żadnych zbędnych osób w kadrze aparatu.
Trzeba
jednak monitorować przejezdność dróg i pogodę, a ta na Islandii
potrafi
się zmienić w ułamku sekundy.
Lokalsi mówią: Jeśli jest „dupówa” poczekaj 5 minut, a zaraz
się rozpogodzi
i rzeczywiście tak jest. Linki do dwóch ważnych
portali: Jeden to road.is - który monitoruje przejezdność dróg, a
drugi vedur.is - który pokazuje prognozę pogody, siłę wiatru,
opady, itp.
Najlepiej poruszać się głównymi drogami, bo te
boczne są już zarezerwowane dla napędu na 4 koła. Staraliśmy się
więc nie pakować w kłopoty i wybierać te drogi, które były w
naszym zasięgu. A i tak krajobraz i aura zmieniały się jak w
kalejdoskopie. Na pewno trzeba zabezpieczyć się przed wiatrem, bo
ten jest przeszywający i bardzo silny. Nawet jadąc autem wyczuwa
się turbulencje. Nie mówiąc o otwartej przestrzeni. Trzeba uważać
przy otwieraniu drzwi i trzymać się czegoś, by nie zostać
zdmuchniętym np. z klifu.
A
więc mieliśmy dom na kółkach i obszerny plan zwiedzania. Na mapie
możecie zobaczyć miejsca, które udało nam się odwiedzić.
Na
początek jednak kilka słów wprowadzenia na temat wyspy i jej
mieszkańców.
Islandia jest fragmentem ciągnącego się
Grzbietu Śródatlantyckiego wyniesionego ponad powierzchnię oceanu.
Jest najmłodszą geologicznie częścią Europy. Charakterystycznym
elementem krajobrazu jest lawa, która przybiera przeróżne kształty
i kolory, zachwycając swym pięknem.
Na Islandii jest także
wiele wulkanów i co jakiś czas występują erupcje. W 2010 roku
jeden taki wybuch
sparaliżował
całkowicie
ruch lotniczy w Europie.
Aktywności wulkanicznej towarzyszą także trzęsienia ziemi.
Przemierzając wyspę, możemy również dostrzec dymiące się kłęby
pary wodnej - są to liczne gorące źródła i gejzery. Ale uwaga na
kąpiele, bo w niektórych takich przybytkach temperatura może
sięgać nawet 80, czy 100 stopni. Wrażenie robią także wyziewy
gazów tworzące barwne i misterne wzory na powierzchni
skał.
Islandia leży w pobliżu koła podbiegunowego. Wyspę
w 11% pokrywają lodowce. Pośród nich jest największy lodowiec
Europy Vatnajökull.
Także rzeki mające
swój bieg u czoła lodowca to potężny żywioł. Islandia to
również kraina wodospadów. Ich liczba jest tak duża, że z czasem
przestaje się zauważać te drobniejsze. Na turystę jadącego drogą
nr 1, która biegnie wokół całej wyspy, właściwie za każdym
zakrętem, czy wzniesieniem czeka zapierający dech w piersiach widok
z wkomponowanym w niego wodospadem. To wszystko sprawia, że Islandia
jest rajem dla wielbicieli dzikiej przyrody i górskich wędrówek.
Ale uświadamia także, jakie zagrożenia czekają na człowieka i
jak kruchą jest on istotą wobec potęgi natury.
Początki
bytności Islandczyków szacuje się na IX
w., wtedy to wyspę zasiedlili wikingowie. W 930 r. odbyło się
pierwsze zgromadzenie Alþingu
– tj. najstarszego z funkcjonujących do dziś parlamentów. Na
coroczne obrady w Þingvellir
zjeżdżały rody z całej wyspy.
W 1000 r. decyzją parlamentu,
Islandczycy przyjęli chrześcijaństwo. Ale Nordycka tradycja mimo
to przetrwała, a ustne przekazy mitów i legend zostały spisane na
przełomie XII-XIII w. To tzw "Złota Epoka" – w niej to
zostały spisane sagi, czyli całe dziedzictwo wikingów i
średniowieczna historia Islandii. Są spisane tym samym językiem co
posługujący się współcześnie Islandczycy i można je bez trudu
dziś odczytać.
Okres między XIII - XV w. to trudny czas dla
Islandczyków: toczy się wojna domowa i walki między rodami, czego
konsekwencją jest oddanie się pod panowanie Norwegii; do tego
wybuch wulkanu Hekla,
którego popioły pokryły 1/3 powierzchni kraju, doprowadziły do
małej epoki lodowcowej. Wyspę zaczął trawić głód i epidemia
dżumy, uśmiercając połowę populacji. Islandia dostaje się wtedy
pod panowanie Duńskie. Władza absolutna z centrum Kopenhagi,
wprowadza ograniczenia w handlu, a kolejne katastrofy naturalne
doprowadzają znów do fal głodu i epidemii. Dopiero w XIX w.
odradza się duch narodu walcząc o wyzwolenie Islandii spod
dominacji Danii. Parlament wznawia obrady i Islandia otrzymuje
konstytucje. Kolejne lata przynoszą autonomię i wreszcie w 1918
roku - niepodległość. Formalnie Republika Islandii powstaje w 1944
r.
I to tyle jeśli chodzi o krótki rys historyczny.
A co
do samych mieszkańców wyspy, to ich liczba wynosi ok. 340 tys. z
czego ok 10% stanowią Polacy. To tworzy pewną wspólnotę
Islandczyków, która jednoczy mieszkańców wyspy. Pamiętacie
Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej w 2016 r, kiedy reprezentacja
Islandii zakwalifikowała się do nich po raz pierwszy w historii i
doszła aż do ćwierćfinału? Niesamowity był doping kibiców,
którzy towarzyszyli swoim bohaterom podczas każdego
meczu.
Podróżując po Islandii, spotyka się nawiązania do
Średniowiecznych sag i mitologii staronordyckiej, które przeniknęły
też do współczesnej popkultury. Islandczycy do dziś dbają o
niewidzialnych mieszkańców wyspy czyli elfów, dla których
potrafią zablokować budowę drogi planowanej na zamieszkiwanym
przez nie terytorium.
Codziennością islandzkiej pogody są
wiatr i opady, czego i ja doświadczyłem na własnej skórze. Do
tego zimą wyspę spowija noc polarna. Nie dziwi więc, że
mieszkańcy starają się wprowadzić do przestrzeni publicznej jak
najwięcej koloru, kwiatów i poczucia humoru.
Zamiłowanie do
rękodzieła i obfitość wełny pochodzącej z tutejszych owiec
objawiają się w postaci noszonych przez wszystkich swetrów
Lopapeysa.
Warto też wspomnieć o muzykach wywodzących się z wyspy, jak
Bjork, czy zespół Sigur Ros. A tutejsze spektakularne krajobrazy
rewelacyjnie sprawdzają się w roli plenerów filmowych. Korzystano
z nich przy takich superprodukcjach, jak: „Piąty element”,
„Agent 007”, „Noe”, czy „Gra o tron” Ten ostatni stał
się już nową atrakcją wyspy – zwiedzanie pt. "śladami gry
o tron"
Zwiedzanie zaczynamy od stolicy. Reykjavik to niewielkie, ale nowoczesne i dynamicznie rozwijające się miasto, którego obejście centrum zajmuje niespełna 2 godziny. Samochód można zostawić na darmowym parkingu w morskim porcie i dalej udać się pieszo w stronę promenady. Tej nocy kiedy przybyłem, spadł obfity śnieg, więc miałem piękny poranek do zdjęć. A podkreślić tutaj trzeba, że o tej porze roku słońce wstaje o 9:35. Dla śpiochów, wprost idealna pora na wschód słońca. Ja jednak byłem już o 8 na nogach i w ciemnościach wędrowałem przez dzielnice portową w stronę Harpy.
Harpa to światowej klasy sala koncertowa, zdobywca wielu prestiżowych nagród, ale też centrum konferencyjne. Tutaj też odbywają się największe festiwale. Budynek Harpy pokryty jest wielowarstwowym, mieniącym się kolorami szkłem. Zlokalizowany na linii brzegowej wygląda jak coś co przypomina olbrzymią bryłę lodu.
Idąc dalej wzdłuż promenady mija się „Solfar” (w tłumaczneniu: Słoneczny podróżnik) rzeźbę przypominającą „łódź” wykonał ze stali nierdzewnej Gunnar Arnason w 1986 roku. Na drugim planie, w tle zatoki widzimy górę Esja. Temperatura na zewnątrz jest dodatnia, ale niech was to nie zmyli, bo przeszywające wiatry skutecznie wychładzają ciało. Odczuwalna temperatura jest znacznie poniżej zera.
Dalej zmierzam w stronę ulicy Laugavegur. To podobno turystyczne i imprezowe centrum miasta, ale o tak wczesnej porze pogrążone raczej w hibernacji. Warto zwrócić uwagę na kolorowe domki, jakich wiele w islandzkich osadach. Można tutaj zakotwiczyć na kawę, zjeść posiłek, albo kupić jakieś pamiątki, ale uwaga - ceny są tutaj wysokie.
Dalej
idę pod górkę w stronę najbardziej charakterystycznego i
dominującego nad miastem Kościoła Hallgrimskirkja.
To bardzo charakterystyczna bryła zainspirowana występującymi na
Islandii formacjami skalnymi tzw. słupami bazaltowymi (będę o tym
mówił w kolejnych odcinkach) Budowa tego Ewangelicko-Luterańskiego
kościoła trwała od 1945 do 1986 roku. Niestety główny architekt
Gudjon Samuelsson nie doczekał ukończenia swego działa.
Wewnątrz
świątyni wzrok przykuwają organy składające się z 5275
piszczałek. Szkoda, że nie było okazji ich posłuchać - ale
koncerty odbywają się głównie latem.
Na placu przed wejściem
stoi pomnik Leifa Erikssona – wikinga, pierwszego odkrywcy ameryki.
Jest to podarunek amerykanów z okazji 1000-lecia Alpingu
(Islandzkiego parlamentu).
Dalej
wzdłuż jeziora Tjornin kieruję się do usytuowanego pod ziemią
muzeum Reykjavik 871 +/-2.
Jak to często się zdarza,
przypadkowe znalezisko archeologiczne zamieniono w multimedialną
atrakcję. Nazwa Muzeum Reykjavik 871 wywodzi się od datowania
odkrytych tutaj ruin, czyli na 871 r. Są to najstarsze ślady
osadnictwa w Reykjaviku. Ekspozycja przedstawia również
pozostałości datowanego na X w. tzw "długiego domu" –
czyli typowej zabudowy ery wikingów.
Kolejną
atrakcją do której już podjechałem samochodem był Perlan. Jest
to budowa hydrotechniczna, przykryta wielką szklaną kopułą, która
mieści w sobie sale wystawiennicze i restaurację oraz planetarium,
a nawet jaskinie lodową. Jej główną funkcją jest gromadzenie
zapasów wody geotermalnej dla mieszkańców Reykjaviku, ale jak
widać zwykłe zbiorniki można także przekuć w centrum rozrywki i
atrakcję turystyczną.
W jej wnętrzu znajduje się multimedialna
ekspozycja atrakcji przyrodniczych jakie oferuje wyspa. Jest o
wulkanach, lodowcach i ptakach żyjących na klifie - to za darmo.
Natomiast odpłatnie można oglądać spektakl zorzy polarnej w
jakości 8K w planetarium, czy też przespacerować się 100m
jaskinią lodową, zbudowaną z 350 ton śniegu. Na 4 piętrze
znajduje się taras widokowy którym można obejść kopułę
dookoła. Wewnątrz są także sklepy z pamiątkami i jak już
wspomniałem kawiarnia i restauracja.
Jest taka góra w
Islandii, która dumnie wznosi się ku niebiosom, niczym Matterhorn.
Magnetyzuje ona swym pięknem, prezentując swoje strome stoki i
zachęcając do wspinaczki.
Aby dotrzeć do jej podnóża trzeba
kierować się z Reykjviku na płn zach, w stronę płw.
Snæfellsnes.
Opuszczając stolicę, przez dość długi czas towarzyszy nam widok innego masywu, masywu Esja, który wznosi się na 914 m n.p.m. To masyw dość płaski w szczytowej partii ale otaczają go dość strome zbocza. Można się oczywiście na niego wspiąć. Do wyboru jest wiele dobrze oznakowanych szlaków o różnej trudności. Tutejszą skalę trudności wyznaczają trepy: 1 but to trasa najłatwiejsze, a 3 buty to trasy dla doświadczonych turystów.
Zostawiamy Esję za plecami i podążamy się w stronę miasteczka portowego Akranes, do którego możemy się dostać tunelem pod fjordem. Po jego drugiej stronie, wyjeżdżając na powierzchnię, naszym oczom ukazuje się masyw Akrafjall.
Charakterystyczny kształt masywu Akrafjall jest wynikiem formowania podczas epoki lodowcowej, kiedy to na dzisiejszym szczycie góry znajdował się lodowiec. Gdy lodowiec się stopił, pozostawił pewnego rodzaju uwypuklenie w środku góry, a zbocza strome.
Jest to w sumie łatwa do zdobycia góra, która w partiach szczytowych posiada kilka wierzchołków wznoszących się powyżej 500 m n.p.m. Najwyższy z nich ma ok. 640 m. Co ciekawe, na płaskowyżu jest 10 km pętla, która łączy najwyższe punkty.
A my zbliżamy się do miasta Akranes, które leży w zachodniej części półwyspu.
Jest tutaj i cementownia i huta aluminium, ale rybołówstwo wciąż odgrywa największa rolę w gospodarce miasta. Akranes jest również znane ze swojej silnej tradycji piłkarskiej. Miasto szczyci się jedną z najlepszych drużyn piłkarskich w kraju. Miasto oferuje pełną infrastrukturę turystyczną i kilka atrakcji. M.in gorące źródła termalne, muzeum ludowe, plażę, ścieżki piesze i rowerowe. I latarnia morska (niedawno otwarta dla zwiedzających) oferuje fantastyczne widoki na zatokę i miasto i jest obsługiwana przez fotografa-amatora, który wykorzystuje wnętrze latarni jako przestrzeń galerii.
I wreszcie docieramy pod samotną górę Kirkjufell, która wznosi się nad brzegiem oceanu jak piramida i można ją podziwiać z wielu stron. Nas zachwycił widok spod wodospadu Kirkjufellsfoss, który znajduje się w pobliżu. Kirkjufell znaczy (kościelna góra) ponoć jej kształt przypomina wieżę kościelną. Jej wysokość to 463 m, ale niech was ta wysokość nie zmyli, bo szczyt wcale nie jest łatwy do zdobycie. Zwłaszcza zimą.
A dla fanów serialu „Gra o tron” to obowiązkowe miejsce. Góra bowiem występuje w 7 sezonie, w scenach „Na północ za murem”.
Zamykamy pętlę wokół półwyspu Snæfellsnes, podziwiamy jeszcze zachód słońca i kierujemy się z powrotem w stronę Reykjaviku. By następnego dnia przemierzyć najpopularniejszą atrakcję Islandii "Golden Circele", czyli tzw „Złoty krąg”.
Pierwszym punktem na trasie jest Pingvellir, to miejsce historycznych obrad islandzkiego parlamentu Alþingu - które odbywały się tu nieprzerwanie od 930 do 1798 r.
Ustanowiony przez wikingów Alþing jest jedną z najstarszych instytucji parlamentarnych świata i znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Posiedzenia odbywały się tutaj corocznie przy wielkiej skale, gdzie ustanawiano prawo i podejmowano decyzje.
W okolicy znajduje się maleńki XIX wieczny kościółek z XVII wieczną amboną, ale do jego wnętrza się nie dostaliśmy. W jego sąsiedztwie stoi pięć charakterystycznych domków, mieszczących biura parku i letnią siedzibę premiera. W 1970 roku miała miejsce tutaj tragedia, w pożarze zginął premier Benedikt-sson wraz z żoną i 4-letnim wnukiem.
Obszar Pingvellir jest również bardzo interesujący geologicznie, ponieważ stykają się tutaj dwie płyty tektoniczne euroazjatycka i północno-amerykańska.
Cały teren jest dobrze oznakowany, a prowadzą przez niego liczne ścieżki i kładki z dogodnymi punktami widokowymi.
A my kierujemy się w stronę kolejnej atrakcji – gejzerów. Wjeżdżamy do doliny Haukadalur , która słynie ze swoich źródeł geotermalnych. W jej granicach (na powierzchni ok 3 km2) znajdują się liczne gejzery oraz gorące źródła. Największe dwa z nich to Geysir i Strokkur, to właśnie od nazwy tego pierwszego przyjęło się określenie „gejzer”, co w języku islandzkim oznacza tryskanie. Niestety Geysir tryska bardzo rzadko, ale za to Strokkur co 5-10 minut, regularnie, strzelając pióropuszem wrzącej wody na wysokość nawet 30 metrów. Trzeba jednak być cierpliwym i wyczekać odpowiedni moment na zdjęcie, czy film. A cała okolica liczy blisko 40 innych mniejszych gorących źródeł.
Trzecim punktem programu na trasie jest Wodospad
Gullfoss. (w tłumaczeniu "złoty wodospad"), który jest jednym z najbardziej znanych i kochanych wodospadów na wyspie, a i jeden z najpopularniejszych wodospadów w Europie.
Wodospad tworzą wody płynące rzeką Hvítá z lodowca Langjökull drugiego pod względem wielkości w Islandii. Charakterystyczne dla tego wodospadu są dwie prostopadle kaskady: pierwsza ma wysokość 11m, a druga, położona niżej 21 m. Ściany kanionu po obu stronach wodospadu osiągają wysokość około 70 metrów, schodząc do wielkiego kanionu. Geolodzy uważają, że kanion ten powstał w wyniku przesunięcia lodowca na początku ubiegłego wieku.
Czwartą atrakcją na trasie jest wulkaniczne jezioro kraterowe Kerid. Krater ma kształt owalny i jest wypełniony wodą, tworząc piękne turkusowe jeziorko, ale letnią porą. A zimą, no cóż szału nie ma. Kerid ma 270 metrów długości, 170 metrów szerokości i około 55 metrów wysokości. Natomiast głębokość wody waha się od 7 do 14 metrów. Podobno jeziorko to nigdy nie wysycha. Atrakcja ta jest biletowana, cena w przeliczeniu to ok. 12 zł, a zimą za darmo. Tyle tylko, że o tej porze roku atrakcja nie powala na kolana.
Nasz
dzień powoli zbliżał się do końca, byliśmy usatysfakcjonowani
dzisiejszymi atrakcjami i szukaliśmy zacisznego miejsca na nocleg.
Wybór padł na miasteczko Selfoss,
które mieliśmy po drodze. I niby można w Islandii biwakować na
nieużytkowanych terenach za darmo, ale wszędzie na parkingach
spotykaliśmy znaki „No camping”.
W końcu udało nam
znaleźliśmy zaciszne miejsce za starym kościółkiem i zabraliśmy
się do gotowania obiadokolacji. Kiedy już spożywaliśmy nasze
liofy, do drzwi kampera ktoś mocno zastukał. Okazało się, że to
dwie policjantki. Na pytanie co tutaj robicie, odpowiedzieliśmy
zgodnie z prawdą, że jemy. A one na to, że mogą nas ukarać
mandatem, bo stoimy na trawie. My z kolei odpowiadamy, że przecież
stoimy na śniegu. One proszą o dokumenty i dopytują o kwarantanne.
Ja okazałem swój test ELISA na przeciwciała, a kolega porannego
sms'a ze swojego drugiego testu na szczęście z negatywnym wynikiem.
Panie policjantki sfotografowały nasze dokumenty i nakazały
oddalenie się z tego miejsca. Nie omieszkały też wypytać nas o
dalszy plan i miejsce noclegu. My, odpowiedzieliśmy, że to tylko
przerwa na posiłek i że jedziemy dalej do miasteczka Vik,
bo akurat ta nazwa nam utkwiła w pamięci z mapy. No to one, że nas
odprowadzą za miasto. No i tak ze 30 km jechały za nami drogą nr
1. Zastanawialiśmy się w pewnym momencie jak je zgubić, ale w
końcu na jednym z rond zawróciły. Akurat dobrze się złożyło bo
przed nami była kolejna miejscowość Rangar-ping,
gdzie zakotwiczyliśmy na parkingu przed restauracją, uważnie
lustrując teren, czy nie ma przypadkiem oznakowania „No camping”.
A w sąsiedztwie była stacja benzynowa, więc miejscówka w sam raz
na poranna toaletę.
Kolejnego dnia planowaliśmy dalszą
podróż „jedynką” wzdłuż południowego wybrzeża. Prognozy
zwiastowały załamanie pogody, tj.: intensywne deszcze i wichury
wiejące z prędkością 120 km/h. Mieliśmy pewne obawy, ale dopóki
droga była czarna, a temperatura na plusie to stwierdziliśmy, że
brniemy dalej na wschód.
A więc jedziemy dalej drogą nr 1,
wzdłuż południowego wybrzeża. Przed nami wyłania się wodospad
Seljalandsfoss.
Majestatyczny
i malowniczy, który jest jednym z najczęściej fotografowanych
obiektów w całej Islandii. Najbardziej wyróżniającą się cechą
wodospadu
jest ciągnąca się wokół niego ścieżka. Klify za wodospadami
mają szeroką jaskinię, a skały i ścieżki pozwalają latem w
pełni go okrążyć. Jego
kaskada jest
stosunkowo wąska, ale spada z wysokiego na 60m klifu, który niegdyś
wyznaczał linię brzegową kraju.
Wodospad
ma swoje źródło pod lodowcem Ejafjallajökull
znanego
z tego, że w 2010 r. spowodował zatrzymanie ruchu lotniczego.
Prezenterzy stacji telewizyjnych na całym świecie „łamali”
sobie język próbując poprawnie wymówić jego nazwę.
7
marca magma zaczęła bulgotać pod powierzchnią ziemi, a 14
kwietnia 2010 roku popiół zaczął wydobywać się ze szczytu.
Ewakuowano
ok 800 osób, głównie w obawie przed powodziami lodowcowymi, które
w przeszłości dziesiątkowały islandzkie miasta.
Podróże
lotnicze w całej Europie zostały wstrzymane, a wielu turystów
zostało uwięzionych na lotniskach niemal całego świata. Na
szczęście nikt nie odniósł żadnych obrażeń. Wulkan ma jakieś
1650 metrów wysokości i jest jedną z najbardziej dominujących
atrakcji południowego wybrzeża.
W Islandii jak wiecie pogoda zmienna jest i kapryśna. Słońce owszem świeciło, ale wiatr targał nami na wszystkie strony. Zadziwiające były też mijane po drodze mniejsze wodospady, których kaskady wywijał wiatr do góry niczym firany na wietrze. Niewątpliwie zbliżał się sztorm, a my wjeżdżaliśmy w jego centrum. Niepokojąca była także niewielka ilość samochodów na drodze i wskazania ostrzegawcze na tablicach.
Po
pewnej chwili, nieoczekiwanie, za kolejnym zakrętem, wszystko jakby
się nieco uspokoiło. Pejzaż promieniał złocistymi barwami,
eksponując piękne formacje skalne z naturalnie wkomponowanymi
domostwami.
Dotarliśmy do Skógafoss,
jednego z najbardziej imponujących wodospadów Islandii. Kaskada ma
25 metrów szerokości i spada z wysokości 60 m. Teren przy
wodospadzie jest płaski, dzięki czemu zwiedzający mogą podejść
bardzo blisko ściany wodospadu. Skógafoss można również oglądać
z góry. Są tutaj strome schody, które prowadzą na platformę
widokową nad kaskadą.
Z miejscem tym wiąże się pewna
legenda: otóż osiadły tutaj wiking zakopał za ścianą wodospadu
skrzynię złota. Wiele osób próbowało później odzyskać ten
skarb i nawet komuś udało się uchwycić pierścień stanowiący
uchwyt skrzyni. Niestety ów pierścień się zerwał, a skrzynia
wpadła w głąb jaskini. Pierścień ten można zobaczyć w
pobliskim muzeum.
Jedziemy dalej w stronę lodowca
Sólheimajökull,
który totalnie nas urzeka swoim ogromem i majestatem. Mogliśmy
tylko żałować, że nie mieliśmy liny, raków i szpeju ze sobą,
bo cudownie byłoby eksplorować te olbrzymie bryły lodu i ich
wnętrza.
Sólheimajökull ma około ośmiu kilometrów długości i dwa kilometry szerokości i jest to czwarta co do wielkości pokrywa lodowa na Islandii. Na powierzchni piętrzą się spektakularne lodowe grzbiety i formacje o żywych błękitnych barwach, które połyskują bielą i czernią popiołu wulkanicznego.
Niestety
wszystkie lodowce szybko się kurczą w wyniku zmian klimatycznych.
Możemy to zaobserwować u podstaw laguny lodowcowej, która szybko
się oddala. Można to porównać do długości basenu
olimpijskiego każdego roku.
Na parkingu stoi charakterystyczny
żółty autobus stanowiący biuro turystyczne umożliwiające
eksplorację lodowca. Bezwzględnie jednak nie należy tego robić na
własną rękę bez odpowiedniego przygotowania i wyposażenia, jak
kask, czekan i raki oraz ciepłe ubranie i solidne buty trekkingowe.
Na lodowcu miały miejsce już wypadki śmiertelne. Często
przewodnicy musieli ryzykować własne życie, by ratować tych,
którzy łamali zasady. Więc bądźcie rozważni.
Kierujemy się w stronę półwyspu Dyrhólaey. Tutaj znajduje się 120-metrowa promenada słynąca z oszałamiających widoków na południowe wybrzeże Islandii. Jest tutaj piękna, stara latarnia morska, z której rozciąga się widok na łuk skalny, stanowiący główny obiekt fotografów.
W okresie letnim można spotkać tutaj maskonury. Można także tutaj podziwiać oszałamiające widoki na czarne, piaszczyste plaże Islandii pokrywane błyszczącymi falami Atlantyku.
W miejsce to prowadzi dość stroma droga szutrowa na odsłonięty teren. Znów znaleźliśmy się w centrum sztormu, gdzie wiatr smagał nas z taką siłą, że nie byliśmy w stanie dotrzeć do owej latarni, a co dopiero na promenadę. A znane są historie osób, które zostały po prostu zdmuchnięte z klifu mocniejszym podmuchem wiatru. Woleliśmy nie kusić losu i szybko ewakuować się z tego miejsca.
Jedziemy
w dół, w stronę plaży Reynisfjara,
zwanej czarną plażą, która ze swoimi ogromnymi bazaltowymi
formacjami skalnymi, ryczącymi falami oceanu i olśniewającą
panoramą, jest jedną z najpiękniejszych plaż świata.
Plaża
znajduje się u stóp klifu Reynisfjall
i jest pokryta czarnym żwirkiem, co w połączeniu z białymi
bałwanami fal Atlantyku tworzy magiczny widok. Miejsce to słynie
także z ogromnych organów skalnych utworzonych z bazaltowych
kolumn. Ukształtowały się one w specyficznych warunkach podczas
procesu stygnięcia lawy. W pobliżu widzimy zanurzone w wodzie
sterczące skałki nazwane Reynisdrangur.
Według legendy, są to skamieniałe trolle, które nie zdążyły
się schować przed pierwszymi promieniami porannego słońca.
Tutejszy klif upodobały sobie także maskonury, więc warto zwrócić
uwagę na ich przeloty ponad głowami po oceaniczny pokarm dla
pisklaków.
Fale tutaj są szczególnie gwałtowne i często
docierają dużo głębiej w plażę niż wiele osób by się mogło
spodziewać. Dodatkowo mogą pojawiać się w najmniej oczekiwanym
momencie, porywając osoby w mroźny ocean. Przy Reynisfjarze
miało miejsce wiele śmiertelnych wypadków, z których ostatni miał
miejsce w styczniu 2017 roku. O czym informuje duża tablica przy
wejściu.
Miasteczko Vik, nieszczególnie nas zachwyciło, nie znaleźliśmy też stosownego miejsca na nocleg w okolicach kanionu Fjadrárgljúfur i zmuszeni byliśmy udać się w stronę ostatniej większej osady i ostoi cywilizacji na drodze nr 1 – Kirkjubæjarklaustur.
Początki tej osady związane są ze zlokalizowanym tutaj średniowiecznym klasztorem benedyktynek (w języku isl. Klastur) Siostry użyczyły też nazwy pobliskiemu wodospadowi Systrafoss i skale Systrastapi, która była miejscem egzekucji dwóch z nich.
Miejsce to słynie także z tzw. kościelnej podłogi (kirkju-golf). Są to ścięte bazaltowe kolumny, które tworzą płaszczyznę podobną do kafli podłogowych. Niestety zimową porą skrywa je śnieżny dywan, ale w Internecie możecie podglądnąć tę bazaltową posadzkę.
Jesteśmy
w
południowo-wschodniej części Islandii. Zbliżamy
się do lodowca Vatnajokull.
Podróż do tej krainy pozwala odczuć potęgę kolejnego
islandzkiego żywiołu – lodu. Każde z odwiedzonych tutaj miejsc
jest niezapomnianą lekcją geografii.
Jadąc
drogą nr 1, naszą uwagę przykuwa stara, biegnąca równolegle
częściowo zniszczona obwodnica. Zatrzymujemy się na niewielkim
parkingu przy dwóch poskręcanych dźwigarach. Stanowią one
wyjątkowy pomnik potęgi islandzkiego żywiołu. Stał tutaj kiedyś
most o długości 880m zbudowany ze stalowych kratownic. W 1996 roku
doszło do erupcji wulkanu w Grímsvötn,
która spowodowała ogromne powodzie i topnienie lodowców. Most
został zniszczony przez spływające z lodowca olbrzymie góry
lodowe wielkości domów.
Z
parkingu tego można również dostrzec najwyższy szczyt Islandii
Hvannadalshnjúkur
mierzący 2109 metrów wysokości. Szczyt ten jest w kształcie
piramidy i przez cały rok pokrywa go lód. Można na niego wejść,
ale szlak prowadzi przez wiele szczelin i strome zbocza na oblodzonym
terenie, które mogą stanowić potencjalne zagrożenie dla osób
niedoświadczonych i nie wyposażonych w odpowiedni sprzęt
wspinaczkowy.
Jedziemy w stronę laguny lodowcowej i zarazem
najgłębszego jeziora Islandii - Jökulsárlón.
Laguna ta wypełniona jest ogromnymi górami lodowymi, które
wyłamują się z lodowcowego jęzora i powoli płyną w stronę
oceanu. Warto przespacerować się nad pobliską linię brzegową,
zwaną Diamentową Plażą, która wypełniona jest lśniącymi
bryłami lodu błyszczącymi na czarnym piasku jak diamenty.
Popularną atrakcją turystyczną jest tutaj wycieczka amfibią
pomiędzy góry lodowe. Jednak w czasach covidu ta forma zwiedzania
jest chwilowo zawieszona. W tych rejonach kręcono również zdjęcia
do filmu Agent 007 James Bond.
A my wjeżdżamy na teren rezerwatu Skaftafetl, który położony jest w Parku Narodowym Vatnajokull. Skaftafell wyróżnia się bogatą florą z wieloma niesamowitymi widokami i z mnóstwem atrakcji przyrodniczych. To jedno z najpiękniejszych miejsc dla wędrowców, fotografów i miłośników surowego naturalnego piękna.
Podobnie
jak wiele obszarów na południowym wybrzeżu Islandii, Rezerwat
Przyrody Skaftafetl
jest znany ze swoich wspaniałych szlaków turystycznych, określanych
"rajem dla miłośników trekkingu". Są tutaj łatwe i
krótkie trasy spacerowe prowadzące do różnych atrakcyjnych
miejsc, jak np do wodospadu Svartifoss,
który jest otoczony intrygującymi i pięknymi bazaltowymi
słupami.
Warta zachodu jest także piesza ok 5 km wycieczka w
stronę lodowca Svínafellsjökutl.
Jest to lodowiec wylotowy największej czapy lodowej Europy, lodowca
Vatnajökutl.
To niesamowite i magiczne miejsce mieniące się błękitami,
porażające swoim ogromem i jest niezwykle hipnotyzujące.
Podróżując po Islandii często można zauważyć stado
pasących się koni przy drodze. To najbardziej kolorowa rasa na
świecie. Doliczono się ponad 40 różnych odcieni kolorów tych
koni. Na całej wyspie jest ich około 80 tys. Są nieco mniejsze niż
te nasze, ale równie wytrzymałe. Od początku odgrywał kluczową
rolę w życiu Islandczyków. W czasach pogańskich były bardzo
szanowane i zajmowały szczególną rolę w mitycznych opowieściach.
Są używane do jazdy rekreacyjnej, podczas zawodów sportowych i do
spędzania owiec w górach. Zimą obrastają grubszą sierścią,
która chroni je przed mrozami.
Kierujemy się już z powrotem na zachód w stronę półwyspu Reykjanes, gdzie obecnie ma miejsce erupcja wulkanu Fagradalsfjall. Będąc tam w lutym, nie odczuwaliśmy żadnych wstrząsów, ani niepokojących zwiastunów.
U nasady półwyspu Reykjanes, jakieś 40 km na południe od stolicy, powstał Park Krajobrazowy Reykjanesfólkvangur. Na rozległym obszarze ok. 300 km2 ochroną zostały objęte wytwory działalności wulkanicznej - grzbietu śródoceanicznego, który wynurzając się w tym miejscu z Atlantyku, aktywnie dobudowuje Islandii kolejne centymetry lądu. Spośród licznych atrakcji najczęściej odwiedzane i najłatwiej dostępne są: jezioro Kleifarvatn, strefa geotermalna Krýsuvík i klify Krýsuvíkurberg. A cały teren parku jest poprzecinany siatką szlaków i ścieżek.
Jezioro Kleifarvatn jest głębokim jeziorem tektonicznym, które po serii trzęsień ziemi w 2000 r. znacząco zmniejszyło swoją powierzchnię (woda "uciekła" prawdopodobnie spękaniami w skałach dna jeziora). Ale obecnie jej poziom wraca już do pierwotnego stanu. Warto przespacerować się szlakiem wokół jeziora, stąpając po jego czarnym piaszczystym brzegu.
Kilka kilometrów dalej, tuż przy drodze napotkaliśmy strefę geotermalną Krýsuvík. Zapach siarki i kolory niczym z jakiegoś marsjańskiego pejzażu zupełnie nas odurzyły. Byliśmy pośrodku gorących źródeł, pomiędzy kociołkami bulgoczącego błota i dymiących solfatarów. Grunt tutaj jest niestabilny, dlatego należy się poruszać wyznaczonymi kładkami pomiędzy platformami widokowymi. Po drugiej stronie drogi warto zobaczyć też jezioro wulkaniczne Grænavatn. Swoją nietypową barwę zawdzięcza ono mieszance minerałów rozpuszczonych w wodzie i ciepłolubnym algom.
Dalej jedziemy w stronę wybrzeża
półwyspu Reykjanes, odbijając od drogi 427 dojeżdżamy do
największych na tym obszarze klifów. Droga przeznaczona jest raczej
dla napędu 4x4, więc naszego campera zostawiamy nieco wcześniej,
na stabilnym gruncie i dalej już pieszo kierujemy się w stronę
klifów. Ciągną się one przez wiele kilometrów, wznosząc się na
wysokość ok. 40m ponad poziom wody. Klify te zamieszkują liczne
ptasie kolonie.
Kolejny przystanek, to Błękitna laguna. Jest to jedna z największych atrakcji turystycznych Islandii, która nawiasem mówiąc powstała przypadkiem, bowiem wody będące odpadem pobliskiego kombinatu geotermalnego okazały się mieć właściwości lecznicze. Zawierają one duże ilości minerałów, są bogate w krzemionkę i siarkę oraz algi, a wszystko to rewelacyjnie wpływa na schorzenia skórne. Kompleks posiada dwie strefy: zewnętrzną – przeznaczoną do ogólnego zwiedzania i wewnętrzną – płatną. W tej drugiej dostępne są odkryte baseny, w których można się kąpać nawet zimą, bo temperatura wody oscyluje wokół 38°C. Ponadto są tutaj sauny i łaźnie parowe, a także specjalnie zbudowany wodospad. Błękitna Laguna jest zaliczana do dziesięciu najlepszych spa na świecie. W kurorcie znajdują się również bary, restauracje, sklep z kosmetykami i hotel. Wstęp do błękitnej laguny kosztuje w przeliczeniu około 185 zł. W cenie biletu jest maseczka z błota krzemionkowego, ręcznik i dowolny napój.
My korzystaliśmy jedynie z darmowej strefy zewnętrznej, ale patrząc na witrynę internetową „Błękitnej laguny” myślę, że warto skusić się na odrobinę luksusu z korzyścią dla ciała.
Kolejną atrakcją są pola geotermalne Gunnuhver. Wspinając się na wysoki klif na krańcu Reykjanes możemy zobaczyć gorące źródła i starą latarnię morską. To tutaj właśnie turyści przyjeżdżają by oglądać pola geotermalne Gunnuhver. Co ciekawe, swoją nazwę miejsce to zawdzięcza, jak głosi legenda: zjawie złapanej w pułapkę przez tutejszego księdza. W tym kompleksie możemy zobaczyć kilka parujących kominów, kolorowych oczek pełnych trujących wyziewów, a tutejszy kocioł z bulgoczącym błotem ma obwód 20 m i jest największym na Islandii. Ponad oparami i fantazyjnymi formacjami poprowadzone są platformy i kładki dla zwiedzających.
Idąc
dalej drogą w stronę brzegu, po ok. 1 km dochodzimy do latarni
morskiej. Została ona zbudowana w 1908 r. w miejscu poprzedniej -
najstarszej na Islandii, pochodzącej z 1878 r., a zniszczonej przez
trzęsienie ziemi na początku XX w.
Spod latarni morskiej
idziemy kolejny kilometr w stronę oceanu, by stanąć na krawędzi
klifu Valahnúkur. To wysokie na kilkadziesiąt metrów wzniesienie
jest efektem erupcji wulkanicznej, która miała miejsce jakieś 10
tys. lat temu. Z klifu widoczne są samotnie sterczące w wodzie
skały - ta bliższa to Karl (Stary człowiek), a ta bardziej
oddalona to Eldey. Klify są obecnie domem dla największej na
świecie kolonii ptaków: głuptaków zwyczajnych. Kiedyś żyły
tutaj także alki olbrzymie, wzrostu ok 1 m, nieco przypominające
pingwiny, ale niestety w połowie XIX wieku wyginęły. Pomnik
jednego z takich osobników stoi tuż przy klifie.
Jedziemy dalej drogą 425 i zatrzymujemy się przy tzw. moście międzykontynentalnym, a raczej symbolicznej kładce, która pozwala przejść z kontynentu europejskiego na amerykański. Tutaj, spod wód oceanicznych wyłania się Grzbiet Śródatlantycki. Utworzył się on w wyniku odsuwania się od siebie (w tempie 2,5 cm na rok) płyt północnoamerykańskiej i euroazjatyckiej. Ta dynamika tektoniczna owocuje dużą aktywnością wulkaniczną i geotermalną na tym obszarze. Trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów występują tutaj regularnie, czego przykładem jest obecna właśnie erupcja wulkanu Fagradalsfjall. Cały półwysep Reykjanes poprzecinany jest licznymi wąwozami, które są niczym innym, jak spękaniami skorupy ziemskiej. Tutejszy krajobraz jest dość surowy. Wszędzie dookoła znajdują się pola zastygłej lawy, pokryte mchami i porostami o szaro-zielonych zabarwieniach.
No i powoli zbliżamy się do końca naszej wycieczki. To już ostatni dzień naszej podróży po Islandii. A do pełni szczęścia brakowało nam jeszcze tylko tego, by zobaczyć zorzę polarną. Niestety niebo pokrywała gęsta zasłona chmur i nic nie wskazywało przejaśnienia, ani spektaklu zielonych wstęg na horyzoncie, na jaki się szykowaliśmy. Została nam jeszcze godzina do zwrotu samochodu i udania się na lotnisko. Wybraliśmy najlepsze z możliwych miejsc do obserwacji, sam szpic półwyspu - Gardur. Siedzieliśmy w aucie, wpatrując się w niebo przez przednią szybę, na której zaczęły pojawiać się krople deszczu. Byliśmy zrezygnowani i już planowaliśmy odjazd, kiedy poszedłem do tyłu auta, by wyłączyć ogrzewanie-webasto, wtedy coś za mną się zazieleniło. Natychmiast wyciągnąłem aparat i wykonałem pierwsze w życiu zdjęcie zorzy polarnej. Okazało się, że zorzę mieliśmy tuż za naszymi plecami. Szybko ruszyliśmy do innego punktu widokowego po drugiej stronie i dosłownie na 15 minut niebo się rozstąpiło z chmur i pojawiła się ona – królowa Aurora. Było to cudowne zakończenie naszej wycieczki i spełnienie marzenia, by zobaczyć zorze polarną.
No i na koniec chciałbym jeszcze zrobić krótkie podsumowanie kosztów i tego co zobaczyliśmy przez cały tydzień.
Bilety lotnicze z bagażem rejestrowanym kosztowały mnie ok. 800zł, test na przeciwciała z certyfikatem w języku ang. - 120 zł, żywność przywieziona z Polski w tym liofy – 400zł, wynajem campera + paliwo na 1 osobę – 900zł. Łączna kwota, jaką ja wydałem to ok 2200zł. Kolega z kwarantanną ok 3 tys. Czy to dużo, czy mało za 7 dni, to już oceńcie sami.
Islandia to piękny kraj pełen dzikiej przyrody i zapierających dech w piersiach widoków.
To kraj, w którym naturalne żywioły nieustannie się mieszają - ogień z lodem, białe noce podczas lata i długie ciemne dni podczas zimy, z niebem na którym tańczą zorze polarne.
Mam nadzieję, tam wrócić, bo wiele jeszcze rzeczy pozostało do zobaczenia.
Zapraszam do śledzenia relacji z podróży na kanale YouTube – Za Horyzont Domu:
Komentarze
Prześlij komentarz