KORSYKA

 


Przeklinałem te góry już na pierwszym podejściu. 1300 m przewyższenia w samo południe, tylko głupiec wybrałby się w takim słońcu na swój pierwszy etap GR20.

Przyleciałem dzień wcześniej do Bastii. Zmierzchało już, więc nie pozostało mi nic innego, jak szybko przemierzyć 5 km na najbliższy Camping (L'Esperanza). Po drodze poznałem Niemca - Borysa. To jego trzecie podejście do GR 20. Wymieniliśmy uwagi, łyknęliśmy lokalne piwko (Pietra - 3 Euro) i spać. 
Następnego ranka znów 5 km w stronę lotniska + 5 kolejnych na stację kolejową (Casamozza). Stamtąd pociągiem przez 3 godz (na szczęście klimatyzowanym) do Calvi. Na razie wszystko wg planu, czyli dalej: znaleźć supermarket i zrobić zakupy na drogę. Napotkany francuz wskazał mi kierunek i szczęśliwy z koszykiem wjeżdżam sobie do sklepu, a tam ochroniarz: że koniec, już zamykają. Na szczęście zadziałało magiczne słowo „Please” i chyba widok mojego plecaka, bo wskazał placem na regały i powiedział „five minutes”.
Szlak trafił starannie przygotowaną listę zakupów, więc łapałem w locie co najpilniejsze, najpotrzebniejsze: gaz, bagietkę, ser, owoce, wodę i tyle, bo już zapędzony zostałem do kasy. Uff udało się. Teraz tylko do Calenzany, gdzie zaczyna się GR20.

Normalni ludzie nocują na campingu i następnego ranka wyruszają na trakt. No ale mnie trochę „cisną” czas,
(żeby zdążyć na powrotny samolot – w 13 dni, a etapów jest 16) więc wyruszyłem od razu na „rzeź niewiniątek”. Włączyłem GPS i cóż – witaj przygodo. Wystarczyły 2 godziny, abym zrozumiał na jakie szaleństwo się porwałem. Pot dosłownie lał się ciurkiem, usta spierzchnięte, gardło zaschnięte, łaknące wody. I podejście, wciąż do góry, w pyle, upale i spiekocie. Zasób mocy powoli spadał, a przerwy na odpoczynek robiły się coraz dłuższe i coraz częstsze. Dogonił mnie Japończyk, którego już wcześniej zauważyłem na przystanku. Też wyglądał na dość wycieńczonego, więc tak co jakiś czas mijaliśmy się na drodze, przeklinając te góry. Do schroniska dotarłem koło g. 21. Chyba z godzinę szukałem platformy pod namiot. Gdzieś w krzakach, na jakiejś pochyłej enklawie rozbiłem swoje  M1. Jadłem i kąpałem się już po ciemku. O śnie mogłem zapomnieć. Szeleszczące stwory w krzakach, jakieś zwierzaki leśne i emocje nie pozwalały głębiej zasnąć. Miałem czas do rana na przemyślenia. Oczywiście pojawiły się też wątpliwości po tym pierwszym dniu „rzeźni”. 

O dziwo o 5 rano, pomimo ciemności już wiele osób się krzątało. Kawa, płatki, daktyle, trochę czekolady i składanie dobytku. Plan był ambitny 8kg – waga plecaka + 2 l wody, ale wyszło chyba z 15kg do dźwigania.
Pocieszałem się, że jedzenia będzie ubywać z każdym dniem i plecak stanie się lżejszy. Podstawę wyżywienia stanowiły liofilizaty. Do tego batony energetyczne, czekolady, co razem ważyło ze 2 kg. Pozostały ekwipunek to: namiot, śpiwór, pompowana mata = 3,5kg. Reszta to ciuchy – 3 komplety, softshell, ponczo przeciwdeszczowe, kosmetyki, ładowarka solarna, kuchenka, kubek do gotowania.. no i tak uzbierało się z 12 kg. A taki byłem zadowolony zamieniając aluminiowy (150 dag) na silikonowy kubek (50 dag). Nawet z przewodnika wziąłem tylko te kartki, które opisywały trasę.
No dobrze, jeszcze tylko woda do camelbaga i w dalszą drogę. Na zegarku 6:30, a słońce już wznosi się na wyżyny razem z piechurami, jak mrówki sunącymi pod górę, z uśmiechem na ustach i słowami „Bon Jour”.
Po chwili wypatrzyłem znajomego japończyka, który też ucieszył się ze spotkania. Zapytał jak daleko chciałbym dzisiaj dojść. Odpowiedziałem mu, że planuję dwa etapy, ale nie wiem, czy mocy wystarczy.
Jego plan był podobny, więc zapytał, czy możemy iść razem. Jasne, odpowiedziałem.
Jego imię i nazwisko było dość skomplikowane (Tsutomu Okubayashi), ale w skrócie OKI – do zapamiętania.
On do mnie zwracał się Boguśśś.

Dotarliśmy koło południa do Ref. Carozzu (2 etap) i postanowiliśmy odpocząć godzinkę. Krótka drzemka, przewietrzenie stóp i dalej w spiekotę. Wysoko, wysoko, aż do przełęczy żółwim tempem. Każdy odpoczynek rozleniwiał i wybijał z rytmu. Dobrze, że ustnik z wodą tuż przy twarzy, więc małymi łykami próbuje gasić pragnienie. Staram się delektować każdym haustem, nie połykając od razu, a jakby płucząc jamę ustną – schładzam ją, językiem nawilżając wargi. Bez wątpienia jest to wynalazek, który bardzo ułatwia życie. Kijki trekingowe też dużo dają wsparcia podczas marszu. Kolejne niezbędne rzeczy to dobre buty, odpowiednie skarpety, nakrycie głowy, okulary przeciwsłoneczne i olejek do skóry z wysokim filtrem. 
Udało się, tego dnia zrobiliśmy dwa etapy.

Pierwotnie planując wyprawę zaznaczałem każdy szczyt, na który powinienem wejść po drodze. Jednak pierwsze dni uzmysłowiły mi, jak wiele życia „wysysa” każda wspinaczka. Po rewizji planów zdecydowałem – żadnych dodatkowych szczytów. Byle dojść do końca GR20.
Kolejny dzień wspinamy się. Są łańcuchu, ale nic co by mogło zaskoczyć trudnościami ponad naszą Orlą Perć.
Zresztą szlak tak prowadzi „za rączkę”, że omija zagrożenia i duże ekspozycję. Biało czerwone znaki są co 5 - 10 metrów. Największy problem to długie dystanse, duże przewyższenia, niestabilna nawierzchnia, co w jednym momencie braku koncentracji może spowodować uraz, kontuzję i „wykluczenie z gry”. Mój przyjaciel z Japonii właśnie tak ześlizgnął się i nieco poturbował, ale na szczęście nic poważniejszego mu się nie stało.

W tym roku czwarty etap poprowadzono inaczej. Szlak zamiast prowadzić przez Cyrk Solitude, został wyznaczony tak, aby po drodze wejść na najwyższy szczyt Korsyki – Monte Cinto (2706m npm).
Dotarłem do przełęczy na jakieś 2400 m npm, a japończyka nie widać. Miałem z nim kontakt wzrokowy, pokazywał mi kciuk do góry, że ok, no ale teraz go nie widzę, a peak „w zasięgu ręki”. Co prawda miało nie być żadnych szczytów, ale jak już ten tak „zasysa” to trzeba wejść. Zostawiam plecak i trawersuję ok 50 minut zboczem, by potem wspiąć się na wierzchołek. No i jestem szczęśliwy – to jest ten magiczny moment.
Droga powrotna nieco się dłuży, a w ustach „Sahara”. Rozglądam się jeszcze za OKI'm ale go nie widzę, więc schodzę samotnie do schroniska. 
No tym razem udało się znaleźć płaską platformę pod namiot, ale niestety jakiś ostry kamyczek przeciął mój dmuchany materac no i sen zapowiadał się „na twardo”. A no i rozkładanie namiotu blisko lądowiska helikoptera też nie jest najlepszym pomysłem, bo podczas akcji trzeba obłożyć go szczelnie dużymi kamieniami, aby nie odleciał. Pewien jegomość złamał sobie rękę i ratownicy go ewakuowali. 
Wypatrzyłem OKI'ego filmującego całe zajście swoim wodoszczelnym aparatem. Mówił, że nie miał siły na szczyt, ale przystał na ciąg dalszy wspólnej wspinaczki.
OKI jest moim rówieśnikiem. Mieszka w Tokio i pracuje na jednym z Uniwersytetów. Pewnego dnia znalazł 
w sieci zdjęcie z GR20 i zapragnął zobaczyć te góry na żywo. Opowiadał mi o swoich górskich podbojach 
w Japonii, a i także o biegu ultra (110km), który ukończył. 
Obserwuję jego „kosmiczny” ekwipunek. Wszystko „light”: filtry do wody, jakaś dziwna karimata, namiot jakby z jedwabiu, no i oczywiście elektronika.

Kolejne etapy są stosunkowo łatwe jak na GR20 i dają odrobinę wytchnienia. Trasa wiedzie przez dolinę, ukazując urokliwe pejzaże, pełne po drodze różnych cieków wodnych, kaskad, jeziorek, co umożliwia przyjemne schłodzenie. Mam też możliwość w jeziorze zlokalizować moją trzecią dziurę w materacu, co niewątpliwie podnosi komfort mojego wypoczynku.
I tak wchodzę powoli w nowy rytm życia. Idę spać koło g. 20 słuchając audiobooka na dobranoc (Stryjeńska – Diabli nadali), a wstaję o g. 5 rano. Rytuał zakładania soczewek przy czołówce, poranna kawa, 6 łyżek płatków z rodzynkami, orzechami i migdałami, do tego 3 daktyle oraz kawałek czekolady. Szybkie pakowanie i świtem w drogę. 
Słońce już na ciebie czeka, od tej pory toczysz walkę z czasem, by jak najprędzej dotrzeć do kolejnego schroniska. Zwykle każdy etap zaczyna się morderczym podejściem. Moim sposobem jest medytacja poprzez liczenie kroków. Np. jeśli wysokościomierz pokazuje jeszcze 300 m do przełęczy, to szacuję 3 kroki na 1 m wysokości i tak liczę np. do tysiąca powoli sunąć w górę. Ma to także odniesienie do odległości – 1000 kroków to ok 500 m. To dobry dystans do odpoczynku. Ważne żeby zająć czymś mózg w tym trudzie.

Myślę po drodze o tym co opowiem bliskim. Chłonę krajobrazy, zapachy, chwile. Fotografuję, zapamiętuję. Myślę o nagrodzie po przybyciu do schroniska: dziś zjem kus-kus z jarzynami i rodzynkami, a potem zaparzę wiśniową herbatę z miętą. Lubię te już stałe rytuały.
Ludzie schodzą się cały dzień wypełniając przestrzeń wokół schroniska. Rozbrzmiewają dyskusje w różnych językach, ale każdy studiuje swoją wersję przewodnika po GR20. Z czasem wypatruje się znajomych twarzy 
i pozdrawia, zagadując - jak Ci minął dzień.

Dzisiejszy etap granią z Ref. Manganu do Petra Piana był jak do tej pory najpiękniejszy. Fajne wspinanie i do tego wspaniałe widoki o wschodzie słońca. Ciemne chmury kotłowały się nad głową i trochę się obawiałem się, czy aby jakiejś burzy z nich nie będzie, ale na szczęście tylko pokropiło.
Czas miałem niezły, więc pociągnąłem kolejny etap (9) do Ref. Onda. Tym samym półmetek za mną.
Początkowo nie zachwycały mnie te góry, ale przyznaję, że z czasem rozsmakowuję się w nich coraz bardziej.
Przede wszystkim różnorodność drogi: granie, wspaniałe przełęcze, malownicze doliny z pasącymi się dziko końmi, kaskady wodne, jeziora, strumienie – wszystko to bajeczne.

Dzisiejsza noc była bardzo zimna, ale mój śpiworek Cumulus spisał się doskonale, natomiast mój towarzysz 
z Japonii przemarzł „na kość” i prawie nie zmrużył oka. Dziś nasza ostatnia wspólna trasa. Jutro OKI wraca do domu. Jego podróż samolotem potrwa bagatela 20 godzin. 
Jesteśmy w Vizzavonie. To tutaj dokładnie szlak GR20 dzieli się na dwie części północną i południową.
Jedni, zaczynają inni kończą swoją przygodę, a jeszcze inni świętują półmetek. Niewielki przysiółek ze stacją kolejową, jednym hotelem i dwoma restauracjami. W końcu można zjeść normalny posiłek w rozsądnej cenie. Dzisiaj miałem projekcję podczas drogi o bagietce maczanej w oliwie z oliwek. No i spełniło się. Była pizza (11 Euro) z bakłażanem i serami korsykańskimi, a do tego butla oliwy. Na deser lokalne piwo (3,50 Euro). Obiad zjedliśmy także w towarzystwie Austriaka – Krisa (fizjoterapeuta 27 lat). Ma cztery dni do odlotu i jutro chce zrobić trzy etapy. Dwa to jeszcze da radę, ale trzy, to szczerze wątpię.
Na stacji nieopodal wysiedli przyjezdni z pociągu i usłyszałem polski język. Dwóch krajanów zaczyna właśnie swoją przygodę z GR 20 w północną stronę. Przekazałem swoje wskazówki i pożyczyłem powodzenia, patrząc, jak ze swoimi olbrzymimi plecakami suną pod górę w największy upał.

OKI wstał wcześniej, pomimo że pociąg miał dopiero za 2 godziny, aby się pożegnać. Trochę się zżyliśmy przez te 7 dni. O Japończyku mogę powiedzieć, że jest osobą nieśmiałą, ale bardzo taktowną i kulturalną. Zawsze puszczał mnie przodem na trasie, rozbijał namiot obok, choć w pewnej odległości, aby nie naruszać prywatności. Mało mówił, zwykle to ja inicjowałem rozmowę, a on na zadane pytanie rewanżował się tym samym pytaniem. Na swoim smartfonie czytał komiksy (mangi), a na trasie zajadał tajemnicze energo – dropsy. Zapytałem go, czy się cieszy z powrotu do Japonii. Skrzywił się tylko mówiąc, że Tokio jest „busy”, 
a tutaj czas płynie inaczej.
Pożegnaliśmy się i ruszyłem w dalszą drogę na południe. Trochę brakowało mi stukotu kijków za plecami, japońskich słów ekscytacji, czy dźwięku migawki aparatu fotografującego wszystko.

Dzisiaj dość trudny (2100 przewyższenia) etap, ale bardzo urokliwy (z Bocca di Verdi do Ref. d'Usciolu). 
O wschodzie słońca wspaniałe widoki - daleko na płn-wsch. z Morza Tyreńskiego wyrasta Elba.
Kolejny dzień sam na sam ze sobą. Ekstaza i udręka. 
Wschód słońca na grani, potem na Plateau du Coscione piękne jakby japońskie ogrody – trawki, kwitnące krzewy, mostki, strumyki. A na koniec etapu wspinaczka w górę, na ostatni już dwutysięcznik na trasie - Monte Alcudina. 
Nie spiesząc się schodzę do schroniska d'Asinau, które jak się okazało niedawno spłonęło i obecnie jest 
w fazie odbudowy. Siedzę sam jak na patelni bez cienia chłodu, bez prysznica, zrezygnowany. Żar, żar, żar. Godz. 14:30, podejmuję decyzję, muszę ruszać dalej. Nabieram wody ze źródełka i w drogę, na szczęście częściowo przez las. Po około 4 godzinach docieram do miasteczka Bavella. 12 godz na na nogach od rana, marzę tylko o posiłku, prysznicu i łóżku.
Wykończył mnie ten dzień. Jutro spróbuje dojść do końca, do Conca. 

Marzę już tylko o morzu, plaży i chłodnym wietrze we włosach. Zimne piwko, zakupy w supermarkecie i błogie lenistwo.
Na tym samym campingu (L'Esperanza - co dwa tygodnie wcześniej) spotykam Borysa. Tym razem z ojcem 
(56 lat) i bratem (19 lat) pokonali 7 etapów. Świętujemy.

Udało się przejść GR20 na Korsyce w 11 dni (16 etapów) - ok 180 km, 19 tys przewyższeń - upał, zmęczenie, ale widoki nieziemskie. 
Jestem szczęśliwy, ale jakoś nie dociera do mnie, że to już, że to koniec. 

Doświadczyłem tego.




















































































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

MADERA - wyspa wiecznej wiosny

La Gomera, szlak GR132 w tydzień.

EKWADOR